Jachtserwis.pl - Portal Żeglarski - Krystyna Chojnowska-Liskiewicz - pierwsza kobieta, która samotnie opłynęła kulę ziemską https://dpmptsp.pareparekota.go.id/sdemo/
Rejsy

Nikt wtedy nie wiedział, jak się organizuje samotny rejs dookoła świata dla kobiety - mówiła w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Krystyna Chojnowska-Liskiewicz, pierwsza kobieta, która opłynęła samotnie jachtem Ziemię. Właśnie mija 40 lat, odkąd żeglarka zamknęła pętlę rejsu w pobliżu wysp Zielonego Przylądka

K ch 1

Wywiad z archiwum "Rzeczpospolitej", przeprowadzony w kwietniu 1998 roku Po samotnym opłynięciu jachtem Ziemi znalazła się pani w Księdze rekordów Guinnessa. Ilekroć jednak mam okazję, przebywając za granicą, opowiadać o polskich dokonaniach eksploracyjnych, kiedy mówię o pani wyczynie, moi rozmówcy są zdumieni i przekonani, że pierwszą kobietą, która samotnie opłynęła świat, była Francuzka lub Brytyjka.

KRYSTYNA CHOJNOWSKA -LISKIEWICZ: Rzeczywiście w pewnym momencie doszło do czegoś w rodzaju wyścigu między trzema kobietami, tyle że każda z nas płynęła inną trasą, a ja do tego posuwałam się w przeciwnym kierunku niż one.Czy rywalki miały większy dostęp do środków przekazu i dlatego lepiej je zapamiętano?Tak. Angielka miała wręcz agenta, który zajmował się jej promocją i przedstawiał ją jako kobietę sukcesu. Książkę, którą napisała, przetłumaczono, prawdopodobnie od razu w Wielkiej Brytanii, chyba na osiem języków. U nas też była wydana. Do wyścigu doszło dopiero wtedy, kiedy ogłoszono, że zachorowałam na trasie, w Australii. A zaniemogłam dość spektakularnie. Zabrano mnie z lądowiska misji aborygeńskiej samolotem do szpitala, co jest zresztą na tamtym kontynencie normalne. Do najbliższej kliniki leciałam 600 km. Australijskie powietrzne pogotowie ratunkowe było wówczas organizacją społeczną, nie dotowaną przez państwo, więc jak nadarzyła im się gratka wiezienia już nieco znanej osoby, to dla własnych celów nagłośnili ten fakt we wszystkich tamtejszych mediach i depeszach agencyjnych.

W stworzenie mi konkurencji natychmiast zaangażowano dość duże pieniądze, więc i rozgłos temu towarzyszący nie mógł być mały. W podróż wyruszyłam z Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich 8 marca 1976 r. Dopiero w styczniu 1978 roku dowiedziałam się, że mam rywalki. Angielkę wyposażono i przygotowano do rejsu w ciągu miesiąca. Jednego tylko nie dostrzeżono, że po czterech dniach wyszłam ze szpitala.Ale w Australii i tak przebywała pani dziewięć miesięcy.Byłam już w drodze od ośmiu miesięcy i jacht wymagał pewnych zabiegów. Przede wszystkim trzeba było oczyścić część podwodną. Wcześniej zrobiłam błąd, bo podczas pierwszej takiej operacji w Kanale Panamskim pomalowałam jacht amerykańskimi farbami podwodnymi, które okazały się bardziej wrażliwe na porastanie glonami i koralowcami niż nasze. Po wyciągnięciu jachtu w Sydney okazało się, że wygląda rozpaczliwie ze strasznie zarośniętym dnem, co bardzo je niszczy i zmniejsza prędkość. To była ogromna robota. Trzy i pół miesiąca czekałam też na zakończenie sezonu huraganowego w Australii. Chciałam płynąć wzdłuż wschodniego wybrzeża, a tam spotkanie huraganu jest bardzo niebezpieczne zpowodu ciasnego korytarza między lądem a rafą koralową.Jak ustala się trasę?Planując trasę, należy starać się być w dogodnych okresach w odpowiednich miejscach ze względu na pogodę. Trasa musi być też odpowiednia dla jednostki, która ma ją przebyć. Wielkość jachtu na przykład decyduje o ilości zapasów, jakie można zabrać, a to określa, jak często trzeba zawijać do portów. Moje rywalki miały większe, dłuższe jachty, a więc szybsze. Także wybrane przez nie trasy były szybsze. Mój jacht "Mazurek" był najmniejszy z bardzo prostej przyczyny. Tylko dla takiego w Gdańsku była forma. Takie jachty były robione w nie istniejącej już stoczni "Conrada". Kadłub miał z laminatu poliestrowo-szklanego. Pokład i wnętrze były zrobione tak, żeby dopasować go do moich możliwości.

K ch 2

Jacht był projektowany przez pani męża?Tak. Ja się nie wtrącałam. Jacht był zresztą wspaniały, lepszego sobie nie wyobrażam. Na zbudowanie go mieliśmy pół roku. Szefem dwuosobowej ekipy organizującej, teraz mówi się logistycznej, był mój mąż. Nikt wówczas nie wiedział, jak się organizuje samotny rejs dookoła świata dla kobiety. Musieliśmy więc, poza trasą, wymyślić pomoce nawigacyjne, zdobyć stertę map. Jedzenie kupiliśmy w Polsce na pół roku - tyle się zmieściło. Część żywności musiałam później wyrzucić, dlatego że nie wytrzymała tropików. Żywienie się na trasie akurat nie było problemem i niewiele kosztowało.A co najwięcej kosztuje na takiej wyprawie?Postoje techniczne i ewentualne remonty, pochłaniające horrendalne sumy. Każde wejście do portu i każda godzina postoju dużo kosztuje, dlatego że świat nauczył się zarabiać na turystyce żeglarskiej. Ogromną pomoc otrzymywałam od Polaków, których spotyka się wszędzie. Byli bardzo szczęśliwi i dumni, że Polka płynie znakomitym, świetnie wyposażonym jachtem, a nie jakimś dziadostwem. Przychodzili w kilka osób i pomagali mi w pracach remontowo-konserwacyjnych. Jedynie w Kapsztadzie, w Republice Południowej Afryki, musiałam wynająć ludzi. Tam w roku 1977 biała kobieta nie mogła ciężko pracować, a przede wszystkim zabierać pracy Murzynom.Kto pierwszy samotnie opłynął świat dookoła?

W czerwcu [1998 - przyp rp.pl] minie sto lat od wyprawy Joshuy Slocuma, Amerykanina, zawodowego kapitana żeglugi wielkiej. Osobiście przerobił kutrowatą jednostkę gaflową. Płynął trzy lata. Pisał wówczas, że np. w Australii jego rejsem interesowały się szczególnie kobiety, i podejrzewa, że niedługo niewiasta zrobi to samo. Jego powrotu nie zauważono, gdyż trafił na wojnę Stanów Zjednoczonych z Meksykiem i wszyscy byli zajęci czym innym. Upłynęło 80 lat, zanim zrobiłam to samo. Płynąc, ciągle się zastanawiałam, dlaczego kobietom do tej pory się nie udawało, i kiedy natrafię na granicę, której nie dam rady przejść. Uważam, że ani ja, ani nawet Slocum nie byliśmy bohaterami. Bohaterami byli ci, którzy odkrywali to wszystko. Przez Wielką Rafę Koralową, którą płynęłam, James Cook podążał w XVIII w. Rafa koralowa to coś, co jest i czego jakby nie ma. Ciągnie się wzdłuż wybrzeża dwa i pół tysiąca kilometrów. Tego nie widać, choć znajduje się tuż pod powierzchnią wody. Jej grzbiet jest twardy jak stal. Cook z towarzyszami zorientował się, że płyną koło rafy chyba w połowie drogi, jak wpadli na nią. Jakimś cudem ściągnęli swoje okręty na ląd i je wyremontowali. Byłam tam. Włosy mi się na głowie jeżyły, jak o nich myślałam. Przecież ja miałam znakomite mapy, wszystko wiedziałam o tym terenie, otrzymywałam prognozę pogody, orientowałam się, co mi grozi i co może się zdarzyć. Oni zaś płynęli jak w studnię i nic nie wiedzieli.Dlatego byli spokojniejsi. ..Myślę, że tak, że do końca nie zdawali sobie sprawy z tego, co robią, na co się odważyli. I dzisiaj, mimo wszystkich ułatwień, nie jest to miejsce bezpieczne. Jest jedynym na świecie naturalnym przejściem, w którym na statku obowiązkowo musi być pilot. Początkowo płynęłam dzień i noc z nosem przy mapie. Potem postanowiłam zatrzymywać się o zachodzie słońca na kotwicy.Czy samotny żeglarz może kiedykolwiek się wyspać?Nie śpi się przede wszystkim, gdy płynie się przy brzegach.

Ale przychodzi deszcz, wiatr, sztorm. Nie idzie się chyba wtedy spać?Idzie. Na otwartym oceanie to nie ma znaczenia. Jeśli jacht jest właściwie przygotowany do sztormu, jedyne co można zrobić, to leżeć, gapić się w sufit, czytać kryminał albo coś przekąsić. ..Tą łupiną miota i rzuca na wszystkie strony, a pani śpi w czasie sztormu, nie walczy?Wszystko przygotowuje się wcześniej, a potem to już jednostka walczy. Zaprzyjaźnieni Amerykanie, których złapał huragan, zdjęli wszystko z pokładu, co mogło się odczepić, czy urwać, schowali do środka, zamknęli się na głucho, położyli na koi. Przeleżeli osiem godzin i było po huraganie. Tak się robi. Nie ma innej możliwości.A jeżeli huragan złapie panią w pobliżu wysp czy rafy?

Trzeba wiedzieć, którędy chodzą huragany, i starać się ich unikać. Szczęśliwym trafem byłam bardzo dobrze wyedukowana, ponieważ w Kanale Panamskim dostałam w prezencie od pilota, który przeprowadzał jacht, bezcenną, grubą księgę o huraganach. Marynarka wojenna USA zebrała wszystkie informacje z ostatnich stu lat o ich występowaniu na całym świecie. Nauczyłam się tej książki prawie na pamięć.Mija huragan i okazuje się, że jest pani daleko, daleko od miejsca, wktórym chciałaby być. ..Co z tego. Morze jest duże i nawet jak się jedną dobę płynie w odwrotnym kierunku, to nie ma znaczenia. Podczas samotnej żeglugi, jeżeli już wiem, czym płynę, i nabiorę zaufania do jachtu, wiele zależy od tego, jak oceniam akwen, na którym jestem. Czy jest on często nawiedzany przez inne jednostki, czy nie. Jeśli z analizy linii żeglugowych wynika, że ruchu nie ma, to mogę iść spać. Nie znaczy to jednak, że nie wstaję sprawdzać, co się dzieje.Czy płynąc nocą, miała pani taką łączność lub radar, które ostrzegały panią, że może nastąpić np. spotkanie ze statkiem?Nie. Ja mogłam statek tylko zobaczyć. On natomiast mógł mnie zauważyć wcześniej, ponieważ na czubku masztu miałam ekran radarowy, urządzenie z blach ustawionych pod odpowiednimi kątami. Cały aluminiowy maszt też dawał echo radarowe. Jeśli więc statek prowadził obserwacje, co nie zawsze jest oczywiste, i miał włączony radar, to mógł zauważyć, także w nocy, że coś jest przed nim.

Najgroźniejszym miejscem żeglugowym na świecie jest odcinek między Durbanem a Kapsztadem. Z jednej strony jest brzeg, z drugiej wielki ruch. Do tego w pewnych okresach powstają tam największe fale na świecie. Mają do 25 mwysokości. Próbuję wyobrazić sobie wielkość rozkołysanej ściany wody przy pani jachcie. Jak wysoki był maszt?14 metrów. Długość całkowita "Mazurka" wynosiła 9, 51 m. Do tego dochodził około metrowy samoster. W pewnym momencie wysiadł agregat. Brak prądu oznaczał, że przestały działać: radiotelefon, log elektryczny, czyli licznik mil, i prędkościomierz, echosonda, wiatromierz, światła w mesie i na maszcie... To było do przewidzenia. To, co zrobił człowiek, może się popsuć. Dlatego miałam ze sobą lampy naftowe i oświetlałam nimi jacht. Wszystkie urządzenia były zdublowane urządzeniami tradycyjnymi, które nie wymagają napędu elektrycznego. Jak się chce dobrze skończyć taką imprezę, to trzeba ją odpowiednio zaplanować i przygotować. Nie sztuka się utopić... Prawdziwe kłopoty miałam z tratwą ratunkową. Na Morzu Tasmana siedziałam sobie na podłodze, bo to też dobre miejsce w czasie sztormu, i usiłowałam wyczytać, ile razy w miesiącu jest taki sztorm jak ten mój, żeby się dowiedzieć, czy mam już problem z głowy, czy czekają mnie kolejne. Przyszła fala i położyła jacht. Wszystko pospadało z półek, zrobił się straszny galimatias, a na dodatek tratwa wyleciała za burtę. Do dzisiaj podziwiam się, że sama gołymi rękami wciągnęłam 90-kilogramową tratwę w czasie sztormu, na wpół wisząc za burtą. Zdarzyło mi się to dwukrotnie. Za trzecim razem się urwała i ostatecznie odpłynęła z prądem w kierunku Antarktydy.Okazuje się, że samotnemu żeglarzowi zagrażają nie tylko sztormy, fale, ale i możliwość zmiażdżenia przez duże statki. ..W niektórych miejscach napadali wówczas piraci, np. na Filipinach czy w Indonezji. Nawet nie próbowałam płynąć w tamtym kierunku. Pewien znajomy Amerykanin, który się jednak tam wybierał, zabrał worek granatów. Wydało się to na Tahiti, bo przepis portowy nakazywał oddanie broni do depozytu. Zrezygnowałam też ze skrótu przez Kanał Sueski, ponieważ na Morzu Czerwonym grasowały bandy. Są porty, w których samotna biała kobieta nie powinna się pokazywać. Takie informacje otrzymywało się pocztą pantoflową od innych żeglarzy. Starałam się także wcześniej ominąć Karaiby w drodze do Kanału Panamskiego. Jachty nie notowane przez policję są tam czasami używane do jednorazowego przerzutu narkotyków. Tylko że przemytnikom nie jest potrzebna załoga... Na Barbadosie tamtejsi żeglarze powiedzieli mi wprost, że jeśli zobaczę, że wyraźnie w moją stronę płynie jakaś jednostka, to należy strzelać.Z czego mogła pani strzelać?

Miałam dubeltówkę, bo nie umiem z niczego więcej strzelać.Jak samotnie przechodziła pani chrzest równikowy?Zaocznie. Miałam kontakt radiowy z polskim statkiem, którego załoga bardzo się o mnie martwiła, bo gonił nas huragan. Oni mnie ochrzcili... przez radio. Najpierw daje się tzw. imię paskudne, a potem piękne, równikowe. To pierwsze brzmiało Makolągwa, chociaż to podobno bardzo miły ptaszek, natomiast jako imię właściwe otrzymałam Andromeda.Wydawało mi się, że kiedy jest słońce i wiatr dmucha w żagle, to na jachcie się odpoczywa i opala, a podczas niepogody ma się pełne ręce roboty. Tymczasem jest całkiem odwrotnie. Wiemy już, że czas sztormu oznaczał bezczynność. A jak spędzała pani czas, gdy była słoneczna pogoda?Pracowicie. Kiedy nie ma załogi, to jedna osoba robi wszystko: musi przygotowywać posiłki, konserwować jacht, natychmiast reperować uszkodzenia, bo za chwilę może nie być do tego warunków. Trzeba też "obracać mechanizmy", tzn. co jakiś czas poruszyć nie używane urządzenia, aby potem dały się uruchomić. Dlatego np. nawet gdy pode mną były 4 km wody, codziennie na kilkanaście minut uruchamiałam echosondę, mimo że miała zasięg do 120 m. Musiałam kilka razy dziennie zajmować się nawigacją. W tej chwili robi się to za pomocą urządzenia satelitarnego, tzw. GPS, określającego pozycję jachtu. Ja jeszcze używałam sekstantu i oznaczałam pozycję dzięki obserwacji ciał niebieskich. Przy czym na szczęście nie musiałam wyliczać tego tak jak nasi dziadowie i ojcowie, którzy korzystali ze wzorów logarytmicznych. Miałam do tego celu ściągawki - amerykańskie tablice, na których już zostało to policzone. Tablice te powstały podczas II wojny światowej, kiedy Amerykanie potrzebowali licznych rzeszy nawigatorów i musieli w błyskawicznym tempie przygotować ludzi, którzy nie mieli pojęcia o nawigacji. Oczywiście przedtem nigdy w życiu nie posługiwałam się nawigacją astronomiczną, w której kąt trzeba mierzyć z dokładnością do dziesiątych części sekundy. Na ogół żeglarze twierdzą, że na jachcie nie da się robić tak precyzyjnych pomiarów, skoro wszystko wciąż się kołysze. Nauczyłam się tego i po kilku tygodniach żeglugi wychodziłam, jak chciałam, na wyznaczone punkty. W pewnym momencie jednak struchlałam. Wywołał mnie statek "Józef Wybicki". Usłyszałam, że są na Morzu Tasmana i proszą o podanie mojej pozycji. Podałam. A oni na to, że świetnie, bo za pół godziny się spotkamy. Statek na mapie to kropka. I ta kropka mówi, że mnie spotka. Nigdy się tak nie bałam jak wtedy. Sądziłam, że jak mnie nie znajdą, to będzie kompromitacja, że podałam im złe dane! Wychodzę na pokład, patrzę, a tu zza horyzontu wyłaniają się maszty. Podobno pomyliłam się o 200 metrów w określeniu swojej pozycji. Uwiązali mój jacht na rufie i zaprosili na pokład. Cudowni ludzie. Zastawili obficie stół. Pan kapitan już przygotował kąpiel w swojej łazience. Wreszcie zanurzyłam się w słodkiej wodzie, bo dotąd myłam się w morskiej. Przy rozstaniu dali mi paczki z jedzeniem. Czego tam nie było: serniki, szarlotki...

Czy mycie się w słonej wodzie nie szkodzi?Nie. Przekonała mnie do tego po drodze, w Cristobal, Angielka, która podróżowała z paromiesięcznym dzieciakiem. Kiedy zobaczyłam niemowlę śpiące w koszyku na pokładzie, to spytałam, w czym ona pierze pieluchy na morzu. A szczęśliwa młoda mama zdziwiła się, że nie zauważyłam, jak dużo wody jest za burtą. Pomyślałam wtedy, że skoro to maleństwo nie umiera od mycia w morskiej wodzie, to i ja powinnam przeżyć. Widziałam to dziecko potem na Fidżi. Już chodziło.

Wywiad z archiwum "Rzeczpospolitej"

Copyright © 2012-2024. All Rights Reserved.



-->